Wywiad z Agnieszką Grochowską
Czy Ty także uważasz, że kino i wino mają ze sobą wiele wspólnego? Przecież każdy dobry film najlepiej oglądać przy lampce wina…
Myślałam, że każdy dobry film oblewa się winem… Ale to dlatego, że wyobraziłam sobie premierę kinową…
Za tymi premierami wszyscy tęsknimy!
Pewnie właśnie dlatego. Nie jestem osobą szalejącą na bankietach, ale po tylu miesiącach bez szaleństw nawet ja zatęskniłam…
Na szczęście Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Zurychu, na którym pokazywany był Twój film Wanda, mein Wunder jeszcze zdążył się odbyć…
Owszem. Odbył się z zachowaniem wszystkich restrykcji, co nie powinno nikogo dziwić. Było cudownie móc usiąść w kinie, z widownią, na międzynarodowej premierze filmu!
Piliście wino?
Szczerze mówiąc, piliśmy głównie szampana.
Pamiętasz kiedy Ty, grzeczna dziewczyna, wypiłaś po raz pierwszy lampkę wina?
Oczywiście. Trzeba tu przypomnieć, że urodziłam się w Sylwestra. To dzień, w którym wszyscy chodzą na bal. Moi rodzice także. Jako dziecko, między 7 a 13 rokiem życia, zawsze miałam do nich pretensje, że wychodzą gdzieś w moje urodziny. A my z siostrą zostawałyśmy u dziadków, którzy mieszkają na Nowolipiu. Pozwalali nam nie spać do północy. Z babcią robiłyśmy dziurkaczem do papieru confetti, a potem z dziadkiem chodziliśmy po ulicach i rzucaliśmy je wokół. A w Nowy Rok piliśmy wino!
Agnieszko, między 7 a 13 rokiem życia?
No, tak mi się wydaje… Może bardziej miałam 12 lat niż 7, ale tak to zapamiętałam.
Co to było za wino?
To mogło być wino, ale mogło być także Sowietskoje Igristoje. Jeżeli wino, to robił je sam dziadek w gąsiorach czy baniaczkach, które stały w kuchni. Dziadek miał działkę, więc nie miał problemów z dostępem do różnych owoców. Nie pamiętam dokładnie, ale to chyba były porzeczki i wiśnie…
A pierwszy kontakt z poważnym winem pamiętasz?
To było po maturze. Spotkaliśmy się z kolegami z klasy, żeby świętować zdany egzamin dojrzałości. Było palenie papierosów i picie wina. To nie skończyło się bardzo tragicznie, ale pamiętam, że salwowałam się ucieczką. I wysiadając z autobusu złamałam obcas w moich pierwszych szpilkach! Tego zapomnieć nie potrafię! (śmiech)
Ale ostatnio w Zurychu…
No, tak! Zapomniałam, że wszystko, co powiem, może być wykorzystane przeciwko mnie! (śmiech) Tak, w Zurychu wywróciłam się, idąc na szpilkach. Wygląda na to, że jeśli przez wiele miesięcy nie chodzi się w butach na wysokim obcasie, to można zapomnieć, jak to się robi…
Wiem, że w szkole teatralnej byłaś znakomitą studentką. Widziałam Twój indeks. Miałaś piątki z góry do dołu…
Nieprawda! Z techniki mowy było gorzej, co wciąż słychać. Do tej pory nie nauczyłam się niczego. (śmiech) Nadal mówię szybko i niewyraźnie. Kiedy zdałam do szkoły, to miałam trzy „na szynach”, a kiedy kończyłam, to chyba cztery z plusem. Ale to dlatego, że oszukiwałam. (śmiech)
Wracając do czasów szkoły teatralnej, a właściwie do życia towarzyskiego w tamtych latach: czy towarzyszyło mu wino? Czy ten szlachetny trunek pojawił się dopiero w epoce premier filmowych i oficjalnych spotkań?
Nigdy nie byłam miłośniczką alkoholi wysokoprocentowych, dlatego wino towarzyszyło mi niemal od zawsze. Przypomina mi się Leszek Lichota, z którym byliśmy na roku, i którego z grupą przyjaciół odwiedziliśmy w jego rodzinnym Wałbrzychu. To mógł być 2000 lub 2001 rok. Pamiętam, że byliśmy u jego mamy, a wieczorami chodziliśmy grać w bingo do lokalu. Wtedy na pewno piliśmy wino, chyba nawet sporo… To takie wakacyjne wspomnienia. I był też „Marcinek” na Podwalu!
Słynny „Marcinek”, czyli lokal, do którego studenci szkoły teatralnej chadzali dość często…
Nie powiem, żebym była tam częstym bywalcem. Bo mnie jednak dosyć ciekawiły te studia… (śmiech)
Czy to znaczy, że koncentrowałaś się na nauce?
Tak, ale bez przesady. Lubię ludzi, wino, śpiew… Nie powiem, żebym śpiewała, ale po winie jest zdecydowanie łatwiej tańczyć i śpiewać…
Ale w szkole teatralnej trzeba śpiewać i tańczyć bez wina…
…i nie dopuszczać do nóg.
Co to znaczy?
Ten termin ukuł wspomniany Leszek Lichota. Na studiach, o godzinie ósmej rano mieliśmy zazwyczaj szermierkę, taniec albo technikę mowy. Nie miałam większych problemów, żeby zapamiętać kroki taneczne, ale zarówno Leszek, jak i Michał Żurawski, już tego o sobie powiedzieć nie mogą. Dlatego obaj panowie na zajęciach i potem na egzaminie musieli robić tak wiele interesujących rzeczy od pasa w górę, żeby nie dopuszczać percepcji profesorów do nóg.
A jeżeli chodzi o śpiew? Jesteś aktorką śpiewającą czy śpiewającą tylko po winie?
Jeszcze pod prysznicem. Tam jest świetna akustyka i zawsze świetnie mi wychodzi! I w łazienkach Teatru Studio, bo jest wysoko i głos tak wspaniale się niesie, że można uwierzyć w swój talent wokalny. (śmiech) Niestety, miałam na roku bardzo dobrze śpiewające koleżanki: Magdę Kumorek, Monikę Dryl i Anetę Todorczuk, więc nawet nie starałam się z nimi konkurować. Byłam zatem nieśpiewająca. I tak już zostało.
Grasz w filmach niemal w całej Europie: Niemcy, Szwecja, Norwegia…
…Belgia, Anglia, Szwajcaria, Kazachstan…
Jak to się stało, że zaczęłaś grać w zagranicznych produkcjach? Dzisiaj, w czasach pandemii, castingi on–line są na porządku dziennym. Ale gdy zaczynałaś grać za granicą, nie były tak popularne. Jak zatem brałaś udział w zdjęciach próbnych?
Bardzo różnie. Czasami te zdjęcia odbywały się w Polsce. Reżyser przyjeżdżał i spotykał się z nami. Ale bardzo dużo zdjęć wysłałam także przez internet. Zaczynałam od grania w niemieckich filmach. Te produkcje to efekt naszego wejścia do Unii Europejskiej w 2004 roku. Szybko dość licznie pojawiły się niemiecko–polskie scenariusze, których akcja rozgrywała się na pograniczu, trochę w Polsce, a trochę w Niemczech. O, ironio! Język niemiecki, który wyniosłam ze szkoły średniej, a którego nie chciałam się uczyć, okazał się podstawą mojej pracy zawodowej! Tak to się zaczęło. Potem była Norwegia i szereg różnych zabawnych wydarzeń, jak na przykład to, że dostałam nagrodę dla najlepszej, norweskiej aktorki roku za Upperdog albo dla najlepszej belgijskiej aktorki części flamandzkiej. Śmiałam się, że trafiłam w niszę, w której łatwiej o nagrodę. W tych krajach kręci się rocznie nie sto pięćdziesiąt filmów, tylko około dziesięciu, więc można się pokazać i zaistnieć. W Sanktuarium zła, filmie szwedzkich producentów słynnego Millennium, zagrałam dzięki temu, że pamiętali mnie z obsypanego nagrodami norweskiego Upperdoga. Rola początkowo napisana była dla Włoszki. Kiedy Szwedzi mnie zobaczyli, to doszli do wniosku, że Włoszka równie dobrze może być Polką. Zmieniono scenariusz, a ja zagrałam swoją rolę.
W tak wielu krajach grałaś! W tak wielu krajach miałaś okazje do bankietowania. I tu wracamy do wina. Kosztowałaś win szwedzkich? Masz jakiś smak, który kojarzy Ci się z czymś konkretnym? Wolisz wina białe czy czerwone…?
Pamiętajmy, że na końcu są Włochy, bo przecież tam kręciliśmy. Kocham Rzym! To moje miejsce na ziemi. Marzę, aby kiedyś tam się przenieść. Zdjęcia do tego serialu trwały aż cztery miesiące, z czego trzy graliśmy w Rzymie, a miesiąc w Alpach. A przecież wiemy, jacy są Włosi! (śmiech) Oni wiedzą, jak żyć. Są dowcipni, rozmowni, mówią, że u nich żyje się najlepiej, bo świeci słońce, rosną najlepsze pomidory, winogrona i pije się wino!
Jakie lubisz?
Gdybym miała wybierać jeden rodzaj wina na całe życie, to zdecydowałabym się raczej na białe. Przez kilka lat, jeżdżąc na wakacje, poznawaliśmy z przyjaciółmi wina Wysp Kanaryjskich. Pamiętam szczególnie te niezwykłe, wulkaniczne białe wina, które nie smakują nigdzie indziej poza Kanarami. Sprawdziliśmy to dokładnie, bo wysyłaliśmy sami do siebie paczki z tymi winami…
Paczki do siebie? Jak to..?
Kupowaliśmy w sklepie kilkanaście tych win, pakowaliśmy je w kartony, szliśmy na pocztę i wysyłaliśmy do siebie, do Polski. Potem wracaliśmy z wakacji, a miesiąc później przychodziła paczka. I to było bardzo miłe uczucie! Tylko że te wina w styczniu lub w lutym już nie smakowały tak dobrze…
Z których wysp pochodziły te wina?
Lanzarote i El Hierro. Najbardziej lubię białą malvasię z doliny La Geria. Czy wiesz, że te winogrona rosną niemal na wulkanie, w zagłębieniach w ziemi? Każdy krzak osobno! To zupełnie inny obraz winnic niż ten, który znałam z Włoch.
Często sięgasz po wino?
Nie bardzo… Wiesz, mam słabą głowę. Jak wypiję jeden kieliszek, to już raczej nie ma mowy o czytaniu czy oglądaniu w skupieniu. (śmiech) Nie mogłabym pić wina jak soku.
Czyli Włoszką nie jesteś…
No, niestety nie… Ale aspiruję!
Czy jest coś, z czym wino kojarzy Ci się w sposób szczególny?
Najbardziej chyba z rozmową, szczerą rozmową. Kojarzy mi się bardzo dobrze z wakacjami, słońcem, bliskimi. Z czasem, w którym można coś powiedzieć albo kogoś posłuchać. Z celebrowaniem chwil między ludźmi. Chwil szczególnych, niecodziennych, ważnych…
To może dlatego wina nie pijasz codziennie?
Tak, to doskonałe wytłumaczenie! Tym bardziej, że potrafię doceniać codzienność. Albo może: cenię codzienność, bo dzięki niej większej wartości nabiera każde święto. Nawet takie jak lampka wina z kimś bliskim. Niech wino będzie świętem!
Z Agnieszką Grochowską rozmawiała Kinga Burzyńska